Dokąd wyjadą Ukraińcy?

Ktokolwiek wygra jesienne wybory, stanie przed zadaniem zatrzymania cudzoziemskich pracowników w Polsce – pisze ekonomistka CASE.

Aktualizacja: 28.03.2019 21:44 Publikacja: 28.03.2019 21:00

Dokąd wyjadą Ukraińcy?

Foto: shutterstock

Końcówka ubiegłego roku wprowadziła polskich pracodawców w nerwowe nastroje. W grudniu, kiedy to rząd w Niemczech przyjął założenia nowej ustawy imigracyjnej, w polskich mediach zawrzało – oto od stycznia ku niemieckiej granicy miały zacząć zmierzać setki „naszych" Ukraińców zwabionych obietnicą dobrze płatnej, legalnej pracy za zachodnią granicą Polski. Szkoda, że tak niewielu zadało sobie wtedy trud sprawdzenia, na czym właściwie ma polegać otwarcie niemieckiego rynku pracy oraz kiedy ono nastąpi. Okazało się bowiem, że aby zdobyć pracę w Niemczech, trzeba będzie m.in. wykazać się znajomością języka oraz uzyskać potwierdzenie posiadanych kwalifikacji. Co więcej, okazało się również, że nowe prawo ma wejść w życie dopiero od stycznia 2020 r. Niektórzy odetchnęli z ulgą – wyjechać może tylko skromna część „naszych" Ukraińców i mamy jeszcze czas, aby coś z tym zrobić! Czy rzeczywiście?

Rząd musi zdać sobie w końcu sprawę z tego, że o pracowników spoza Unii Europejskiej konkurujemy nie tylko z Niemcami. Gospodarki wszystkich państw Grupy Wyszehradzkiej, odnotowujące rekordowo niskie bezrobocie i spadki podaży pracowników o odpowiednich kwalifikacjach, coraz aktywniej poszukują cudzoziemskiej siły roboczej nieodzownej do utrzymania aktualnych trendów wzrostu gospodarczego. Część „naszych" Ukraińców może wkrótce wyjechać także do Czech, Słowacji czy Węgier.

Przypomnijmy: w ramach uproszczonej procedury dostępu do polskiego rynku pracy pracodawcy mogą zatrudnić obywateli Armenii, Białorusi, Gruzji, Mołdawii, Rosji oraz Ukrainy na sześć miesięcy w ciągu roku, rejestrując w urzędzie pracy odpowiednie oświadczenie (od 2018 r. procedura obejmuje także pracę sezonową). W 2018 r. wydano niemalże 1,6 mln takich oświadczeń, w 2017 r. – 1,8 mln. Wydawałoby się, że przy skali imigracji Ukraińców do innych państw Grupy Wyszehradzkiej, liczonej raczej w dziesiątkach niż setkach tysięcy rocznie, jesteśmy na wygranej pozycji. Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.

W 2016 r. Czechy wprowadziły rządowy program „Režim Ukrajina", w ramach którego do chwili obecnej sprowadzono ponad 24 tys. wykwalifikowanych pracowników. Wprawdzie czeski system jest wciąż bardziej restrykcyjny od polskiego – aby wziąć udział w programie, firmy muszą być zgłoszone do państwowego rejestru, a w ramach skróconego testu rynku pracy potencjalni rodzimi pracownicy mają miesiąc na odpowiadanie na ogłoszenia o wolnych stanowiskach pracy – to Ukraińcy dostają ofertę dwuletnich kontraktów z wynagrodzeniem wyższym od tego, które mogą uzyskać w Polsce. Co więcej, pod koniec ubiegłego roku premier Andrej Babiš przychylnie odniósł się do pomysłu podwojenia liczby pracowników sprowadzanych w ramach programu w 2019 r., a organizacje pracodawców zintensyfikowały naciski w celu dalszej liberalizacji prawa. Czesi nie zapomnieli także o profesjonalistach i wysoko wykwalifikowanych pracownikach, wprowadzając w 2016 r. pilotażowy „Projekt Ukraina", a następnie rozszerzając go w 2018 r. na obywateli Indii; rząd planuje sprowadzać rocznie po 500 specjalistów z tych krajów.

Po ukraińskich pracowników sięgają także Słowacja i Węgry. Pierwsza wprowadziła od początku roku możliwość uzyskania niemalże nieograniczonego pozwolenia na pracę dla posiadaczy deficytowych zawodów z rządowej listy. Po Ukraińców (oraz Serbów) – mimo kryzysu dyplomatycznego związanego z wydawaniem paszportów mieszkańcom ukraińskiego Zakarpacia – sięgają coraz częściej także Węgrzy.

Ze względu na możliwość uzyskania pozwolenia na pracę obejmującego dłuższy okres oraz perspektywę wyższych zarobków Ukraińcy mogą coraz częściej szukać pracy w innych państwach regionu. Nasza przewaga związana z posiadaniem najbardziej liberalnych procedur zatrudniania cudzoziemców nieodwołalnie topnieje.

Tymczasem trudno wyobrazić sobie premiera Mateusza Morawieckiego przyznającego, tak jak premier Babiš, że jego kraj potrzebuje cudzoziemskiej siły roboczej. Według mediów były wiceminister inwestycji i rozwoju Paweł Chorąży, który podczas spotkania zorganizowanego przez Klub Jagielloński w sierpniu ub.r. powiedział, że „nie jesteśmy w stanie utrzymać rozwoju gospodarczego na takim poziomie, jaki mamy teraz, bez dodatkowych zasobów [pracy]", mógł stracić stanowisko właśnie z powodu tych słów. Polska nie ma ani polityki migracyjnej, ani wizji rozwoju rynku pracy, a wobec tego, że mamy rok wyborczy, należy porzucić wszelkie nadzieje, że w najbliższej perspektywie nastąpi w tych obszarach jakiś znaczący przełom.

Zgodnie z danymi GUS na koniec III kwartału 2018 r. liczba wolnych miejsc pracy wyniosła 157,2 tys.; najczęściej poszukiwano robotników przemysłowych i rzemieślników (44,6 tys. miejsc pracy), następnie operatorów oraz monterów maszyn i urządzeń (27,3 tys.), a także specjalistów (25,6 tys.). Stopa bezrobocia w styczniu br. wyniosła 6,2 proc., jednak Polska od dłuższego czasu boryka się z niskim poziomem aktywności zawodowej, oscylującym wokół 56 proc. Jedną z najważniejszych jego przyczyn, obok starzenia się społeczeństwa, pozostaje kształcenie nieadekwatne do potrzeb rynku pracy. Problemów demograficznych i polskiej edukacji nie rozwiążemy w krótkiej perspektywie, a pracowników brakuje tu i teraz.

Rząd musi o tym wiedzieć – tym bardziej dziwi fakt, że od kilku lat nie podejmuje nawet najmniejszych inicjatyw, aby zatrzymać cudzoziemców pracujących w Polsce obecnie i przekonać do Polski tych, którzy dopiero rozważają wyjazd do Unii Europejskiej. O wprowadzenie zmian, w tym dalszą liberalizację obecnych przepisów, usprawnienie realizacji procedur przez urzędy oraz zaproponowanie pakietu integracyjnego, od kilku lat upomina się natomiast wielu partnerów społecznych i organizacji pozarządowych. Antyimigracyjna retoryka niezwykle skutecznie związała rządowi ręce i usta – w środowiskach rządowych odżywa jedynie od czasu do czasu zamiar sprowadzenia do kraju tych Polaków, którzy (rozczarowani sytuacją na rynku pracy?) postanowili z niego wyjechać. Niedawno podobny pomysł przedstawił Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, który chce sprowadzać Polaków z... Brazylii.

Czy naprawdę jest tak, że długofalowa, odważna i odpowiedzialna polska polityka migracyjna przynależy do sfery równie egzotycznych marzeń?

Końcówka ubiegłego roku wprowadziła polskich pracodawców w nerwowe nastroje. W grudniu, kiedy to rząd w Niemczech przyjął założenia nowej ustawy imigracyjnej, w polskich mediach zawrzało – oto od stycznia ku niemieckiej granicy miały zacząć zmierzać setki „naszych" Ukraińców zwabionych obietnicą dobrze płatnej, legalnej pracy za zachodnią granicą Polski. Szkoda, że tak niewielu zadało sobie wtedy trud sprawdzenia, na czym właściwie ma polegać otwarcie niemieckiego rynku pracy oraz kiedy ono nastąpi. Okazało się bowiem, że aby zdobyć pracę w Niemczech, trzeba będzie m.in. wykazać się znajomością języka oraz uzyskać potwierdzenie posiadanych kwalifikacji. Co więcej, okazało się również, że nowe prawo ma wejść w życie dopiero od stycznia 2020 r. Niektórzy odetchnęli z ulgą – wyjechać może tylko skromna część „naszych" Ukraińców i mamy jeszcze czas, aby coś z tym zrobić! Czy rzeczywiście?

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację